nad nim dokonał, napełniała go taką uciechą, że niczem był ból przy niej.
Tymczasem cicha rozmowa między ojcem i synami zmieniła się w głośną rozterkę.
— To trzos, dobrze! — mówił gderliwie stary — a gdzie pierścienie? Na palcach miał pierścienie, w jednym był kamień wart ze dwadzieścia czerwonych.
— Zapomnielim zdjąć! — rzekł Kosma.
— Bodaj was zabito! Ty stary o wszystkiem myśl, a te szelmy za szeląg rozumu nie mają! Zapomnieliście zbóje o pierścieniach?… Łżecie, jak psy!
— To się ociec wróć i obacz! — mruknął Damian.
— Łżecie szelmy, kilimkiem rzucacie! Starego ojca krzywdzić? tacy synowie! Bodajem was był nie spłodził! Bez błogosławieństwa pomrzecie!…
Kmicic wstrzymał nieco konia.
— A pójdźcieno tu! — rzekł.
Swary ustały, Kiemlicze posunęli się żywo i dalej jechali szeregiem we czterech.
— A wiecie drogę do szląskiej granicy? — spytał pan Andrzej.
— Oj, oj! Matko Boska! wiemy, wiemy! — rzekł stary.
— Szwedzkich oddziałów po drodze niemasz?
— Nie, bo wszyscy pod Częstochową stoją… Chybaby pojedyńczych można napotkać, ale to Boże daj!
Nastała chwila milczenia.
— To wyście u Kuklinowskiego służyli? — spytał znów Kmicic.
— Tak jest, bośmy myśleli, że będąc wpobliżu, można się będzie świętym zakonnikom i waszej miłości przysłużyć. Jakoż się zdarzyło… My przeciw fortecy