wszedł, a raczej wpadł do izby. Twarz jego była blada, wzburzona i zanim oficerowie zdążyli spytać o powody tego pomieszania, pułkownik zakrzyknął:
— Kuklinowski nie żyje!
— Jakto? Co waść mówisz? Co się stało? — spytał Müller.
— Pozwólcie mi odetchnąć, — rzekł Zbrożek — bo to, com widział, imaginacyą przechodzi…
— Mów prędzej, zamordowanoli go?… — zawołali wszyscy.
— Kmicic! — odparł Zbrożek.
Oficerowie zerwali się wszyscy ze swych miejsc i poczęli patrzyć na Zbrożka, jak na szalonego; on zaś wyrzucając nozdrzami szybkie kłęby pary, tak mówił:
— Gdybym nie widział, oczombym nie wierzył, bo to nieludzka moc. Kuklinowski nieżywy, trzech żołnierzy zabitych, a Kmicica ani śladu. Wiedziałem, że to straszny człowiek. Reputacya jego w całym kraju znana… Żeby jednak, będąc jeńcem, związanym, nietylko się wyrwać, ale pobić żołnierzy i Kuklinowskiego storturować… tego człowiek nie mógł dokonać, to chyba dyabeł!
— Coś podobnego nigdy się nie przygodziło… To niepodobne do wiary! — szepnął Sadowski.
— Pokazał ten Kmicic, co umie! — odrzekł książe Heski. — A nie wierzyliśmy wczoraj Polakom, gdy nam mówili, coto za ptak; myśleliśmy, że koloryzują, jak oni zwykle.
— Oszaleć! — krzyknął Wrzeszczowicz.
Müller trzymał się rękami za głowę i nic nie mówił. Gdy wreszcie podniósł oczy, błyskawice gniewu krzyżowały się w nich z błyskawicami podejrzeń.