do stodółki, wierzeje otwarte. Wchodzę, widzę, wisi nagie ciało na belce… Pomyślałem, że Kmicic, aż gdy oczy do mroku przywykły, patrzę, że trup jakiś chudy i kościsty, a tamten wyglądał jak Herkules… Dziwno mi było, żeby się mógł tak skurczyć przez jednę noc… Zbliżam się tuż — Kuklinowski!
— Na belce? — spytał Müller.
— Tak jest! Przeżegnałem się… Myślę: czary, omen, czy co… Dopiero jakem zobaczył trupy trzech żołnierzy, prawda stanęła przede mną jako żywa. Ten straszny człek pobił tamtych, tego powiesił i przypiekł pokatowsku, a sam uszedł!
— Do szląskiej granicy niedaleko! — rzekł Sadowski.
Nastała chwila milczenia.
Wszelkie podejrzenie co do udziału Zbrożka zgasło w duszy Müllera. Lecz sam wypadek zmieszał go, przeraził i napełnił jakimś nieokreślonym niepokojem. Widział naokoło piętrzące się niebezpieczeństwa, a raczej groźne ich cienie, przeciw którym ani wiedział, jak walczyć; czuł, że otoczył go jakiś łańcuch niepomyślności. Pierwsze ogniwa leżały przed jego oczyma, lecz dalsze otaczał jeszcze mrok przyszłości. Opanowało go takie uczucie, jakby mieszkał w popękanym domu, który lada chwila mógł mu się zwalić na głowę. Niepewność przygniotła go nieznośnym ciężarem i pytał sam siebie, do czego ma rąk przyłożyć?
Wtem Wrzeszczowicz uderzył się w czoło.
— Na Boga! — rzekł. — Od wczoraj, jakem tego Kmicica ujrzał, wydawało mi się, że ja go kiedyś znałem. Teraz znów widzę przed sobą tę twarz, przypominam sobie dźwięk mowy. Musiałem go chyba