wozów, głuchy turkot dział, zgrzytanie żelaztwa, dźwięk łańcuchów, szum, gwar i wrzenie.
— Czy nowy szturm na jutro? — mówili strażnicy przy bramach.
Lecz nie mogli nic widzieć, bo z wieczora niebo zawlokło się chmurami i począł padać śnieg obfity.
Gęste jego płaty przesłaniały świat. Około piątej w nocy wszystkie odgłosy ucichły, lecz śnieg padał coraz gęstszy. Na murach i blankach wież utworzył nowe mury, nowe blanki. Pokrył cały klasztor i kościoł, jak gdyby go chciał ukryć przed wzrokiem najezdników, otulić i osłonić przed ognistemi pociskami.
Nakoniec poczęło szarzeć i dzwonek ozwał się już na jutrznię, gdy żołnierze, strażujący przy południowej bramie, usłyszeli parskanie konia.
Przed bramą stał chłop, cały zasypany śniegiem; za nim widać było na wjazdowej drodze niskie, małe sanki drewniane, zaprzężone w chudą i poszerszeniałą szkapę.
Chłop począł „zabijać“ ręce, przestępować z nogi na nogę i wołać:
— Ludzie, a otwórzcie tam?
— Kto żywie? — zapytano z murów.
— Swój, ze Dzbowa!… Przywiozłem dobrodziejom zwierzynę.
— A jakże cię to Szwedy puścili?
— Jakie Szwedy?
— Którzy kościoł oblegają.
— Oho, nie masz już nijakich Szwedów!
— Wszelki duch Boga chwali! Odeszli?
— Juże za niemi i ślady zasypało!
Wtem gromady łyczków i chłopów zaczerniały na