— Słusznie, słusznie — odparł pan Ługowski. — Bóg miłosierny!… Z nieba nam spadłeś!… W kościele nie przystoi… słusznie! Czekajże waćpan. Zaraz się król podniesie, śniadać przed sumą pojedzie… Dziś niedziela… Chodź waść, staniesz wraz ze mną przy drzwiach i wraz u wejścia przedstawię waćpana królowi… Chodź, chodź, bo niema czasu!
To rzekłszy, ruszył naprzód, a Kmicic za nim. Zaledwie ustawili się przy drzwiach, gdy ukazało się najprzód dwóch paziów, a za nimi wyszedł zwolna Jan Kazimierz.
— Miłościwy królu! — zakrzyknął pan Ługowski — są wieści z Częstochowy!
Woskowa twarz Jana Kazimierza ożywiła się nagle.
— Co? gdzie? kto jest? — spytał.
— Ten oto szlachcic! Powiada, że z samego klasztoru jedzie.
— Zali klasztor już zdobyty? — zakrzyknął król.
Wtem pan Andrzej rymnął jak długi do nóg pańskich.
Jan Kazimierz pochylił się i począł podnosić go za ramiona.
— Na potem, — wołał — na potem!… Wstań waść, na Boga, wstań! mów prędzej… Klasztor zdobyty?
Kmicic zerwał się ze łzami w oczach i krzyknął z zapałem:
— Nie zdobyty, miłościwy panie i nie będzie! Szwedzi pobici! Największa armata wysadzona! Strach między nimi, głód, mizerya! O odstąpieniu myślą!…