dobitnie, jak żołnierz, który sam na wszystko patrzył, wszystkiego się dotknął, wszystko przebył. Mówił o księdzu Kordeckim, jak o proroku świętym, wychwalał pod niebiosa pana Zamoyskiego i pana Czarnieckiego, wysławiał innych ojców, nikogo, prócz siebie, nie pomijał; lecz całą obronę, bez ogródki Najświętszej Pannie, Jej łasce i cudom przypisywał.
Słuchali go w zdumieniu król i dygnitarze.
Ksiądz arcybiskup oczy załzawione do nieba wznosił, ksiądz Wydżga pośpiesznie wszystko nuncyuszowi tłómaczył, inni panowie za głowy się chwytali, inni modlili się lub bili w piersi.
Wreszcie, gdy Kmicic doszedł do ostatnich szturmów, gdy począł opowiadać, jak Müller sprowadził ciężkie działa z Krakowa, a między niemi taką kolubrynę, której nietylko częstochowskie, ale żadne w świecie mury oprzeć się nie mogły — cisza uczyniła się, jak makiem siał i wszystkie oczy spoczęły na jego ustach.
Lecz pan Kmicic urwał nagle i począł oddychać szybko; jasne rumieńce wystąpiły mu na twarz, zmarszczył brwi, podniósł głowę i rzekł hardo:
— Teraz muszę mówić o sobie, choć wolałbym milczeć… A jeżeli coś powiem, co na pochwałę wypadnie, Bóg mi świadek, nie uczynię tego dla nagród, bo ich nie potrzebuję, gdyż największa nagroda dla mnie za majestat krew przelać…
— Mów śmiele, wierzym ci! — rzekł król. — Cóż owa kolubryna?…
— Tę kolubrynę… ja, wykradłszy się w nocy z fortecy, prochami w drzazgi rozsadziłem!
— Na miły Bóg! — zakrzyknął król.
Lecz po tym wykrzykniku nastała cisza, takie