żeby sam mógł mnie zgładzić, bo miał przeciw mnie zawziętość okrutną…
— Znany to warchoł i zbój, słyszeliśmy tu o nim — rzekł kasztelan Krzywiński. — Jego pułk z Müllerem pod Częstochową stoi… Prawda!
— Ów Kuklinowski posłował wprzódy od Müllera do klasztoru i raz mnie prywatnie do zdrady namawiał, gdym go do bramy odprowadzał… Ja zaś trzasnąłem go w gębę i skopałem nogami… Zato urazę do mnie powziął.
— A to widzę z ognia i siarki szlachcic! — zawołał rozweselony król. — Takiemu w drogę nie wchodź!… Müller oddał cię tedy Kuklinowskiemu?
— Tak jest, miłościwy panie! On zaś zamknął się ze mną w pustej stodółce z kilkoma ludźmi… Tam mnie do belki powrozami przywiązał i męczyć począł i ogniem boki palił.
— Na Boga żywego!
— Wtem go odwołano do Müllera, a tymczasem przyszło trzech szlachty, niejakich Kiemliczów, jego żołnierzy, którzy wpierw u mnie służyli. Ci pobili strażników i odwiązali mnie od belki.
— I uciekliście. Teraz rozumiem! — rzekł król.
— Nie, miłościwy panie. Zaczekaliśmy na powrót Kuklinowskiego. Wówczas ja go kazałem do tej samej belki przywiązać i lepiej ogniem przypiekłem.
To rzekłszy pan Kmicic, podniecony wspomnieniem, zaczerwienił się nanowo i oczy błysły mu, jak wilkowi.
Lecz król, który łatwo od zmartwienia do wesołości, od powagi do żartu przechodził, począł bić dłonią w stół i wołać ze śmiechem: