— Dobrze mu tak! dobrze mu tak! Nie zasłużył taki zdrajca na lepszy traktament!
— Zostawiłem go żywego, — odrzekł Kmicic — lecz do rana musiał ostygnąć.
— To sztuka, co swego nie daruje! Więcej nam takich! — wołał król, zupełnie już rozbawiony. — Sam zaś z tymi żołnierzami tu przybyłeś? Jak ich zowią?
— Kiemlicze: jest ojciec i dwóch synów.
— Mater mea de domo Kiemliczówna est, — rzekł z powagą ksiądz kanclerz królowej, Wydżga.
— To widać są Kiemlicze wielcy i mali — odparł wesoło Kmicic — a ci nietylko są mali, ale i w rzeczy hultaje, jeno żołnierze okrutni i mnie wierni.
Tymczasem kanclerz Koryciński szeptał coś od niejakiego czasu do ucha księdza arcybiskupa gnieznieńskiego, wreszcie rzekł:
— Wielu tu przyjeżdża takich, którzy dla własnej chwalby, albo spodziewanej nagrody radzi kilimkiem rzucają. Ci wieści fałszywe i bałamutne przywożą, często i przez nieprzyjaciół namówieni.
Uwaga ta zmroziła wszystkich obecnych. Kmicica twarz pokryła się purpurą.
— Nie znam ja godności waszmość pana, — odrzekł — która, jak tuszę, musi być znaczna… więc nie chcę jej ubliżyć, ale tak myślę, że niemasz takiej godności, któraby pozwalała szlachcicowi bez racyi łgarstwo zadawać.
— Człowieku! do kanclerza wielkiego koronnego mówisz! — rzekł pan Ługowski.
Kmicic wybuchnął gniewem:
— Kto mi łgarstwo zadaje, choćby był kanclerzem, temu powiem: łatwiej łgarstwo zadawać, niż