umyślnie on to uczynił, by wroga zhańbić, a ciebie przerazić, królu mój, panie!… to zdrajca!… Kmicic by nie ważył się na to…
Tu nagle zakręcił się pan Andrzej na miejscu. Siły jego sterane oblężeniem, podcięte wybuchem prochów w kolubrynie i męką zadaną przez Kuklinowskiego, opuściły go zupełnie — i runął bez przytomności do nóg królewskich.
Podniesiono go i medyk królewski począł go cucić w przyległej izbie. Lecz w zgromadzeniu dygnitarzy nie umiano sobie wytłómaczyć, czemu słowa królewskie podobnie straszne uczyniły na młodym szlachcicu wrażenie.
— Albo tak poczciwy, że sama abominacya z nóg go zwaliła, albo jaki tego Kmicica krewny — rzekł pan kasztelan krakowski.
— Trzeba się będzie tego dopytać — odpowiedział kanclerz Koryciński. — Oni tam wszyscy sobie na Litwie krewni, jako zresztą i u nas.
Na to pan Tyzenhauz:
— Miłościwy panie! — Niech mnie Bóg broni, żebym chciał co złego o tym szlachcicu mówić — ale… nie trzeba jeszcze zbytecznie ufać… Że służył w Częstochowie, to pewno; bok ma spalony, czegoby w żadnym razie mnisi nie uczynili, bo oni jako słudzy Bozi wszelką klemencyą nawet dla jeńców i zdrajców mieć muszą; ale jedno mi wciąż po głowie chodzi i ufność do niego psuje… Owo ja go kiedyś na Litwie spotkałem… wyrostkiem jeszcze, na sejmiku, czy na kuligu… nie pomnę…
— I co z tego? — rzekł król.