niu dragonów, stanął przed obliczem Jana Kazimierza, a raczej obojga królestwa, bo i Marya Ludwika była obecna.
— Przyszedłem po rozkazy, — rzekł — kiedy wyruszamy?
— Pojutrze do dnia — rzekł król.
— Siła ludzi ma jechać?
— Pojedziesz ty, Babinicz, Ługowski, z żołnierzy. Pan kasztelan sandomierski rusza także ze mną; prosiłem go, by jak najmniej ludzi brał z sobą, ale bez kilkunastu się nie obejdzie; pewne to i doświadczone szable. Nadto jego świątobliwość nuncyusz chce także mi towarzyszyć, którego obecność doda powagi sprawie i wszystkich wiernych prawdziwemu Kościołowi poruszy. Nie waha się przeto swej poświęcanej osoby na hazard wyprawić. Ty pilnuj, aby nie było nad czterdzieści koni, bo tak Babinicz radził.
— Miłościwy panie! — rzekł Tyzenhauz.
— A czego jeszcze chcesz?
— Na kolanach o jednę łaskę błagam. Stało się już… dragoni wyszli.… pojedziem bez obrony.… i pierwszy podjazd z kilkudziesięciu koni może nas ogarnąć. Niechże wasza kr. mość przychyli się do błagania sługi swego, na którego wierność Bóg patrzy i niech nie ufa ze wszystkiem temu szlachcicowi. Obrotny to człek, skoro się potrafił w tak krótkim czasie wkraść do serca i łaski w. kr. mości, ale…
— Zali już mu zazdrościsz? — przerwał król.
— Nie zazdroszczę mu, miłościwy panie, nie chcę nawet o zdradę go stanowczo posądzać, ale przysiągłbym, że nie nazywa się Babinicz… Czemu tedy prawdziwe nazwisko ukrywa? Czemu jakoś mu niesporo