bliskich jodeł płonęły purpurą, a dalsze w ciemne już poczęły się ubierać fiolety, lecz droga, na której leżał król, mieniła się niby czerwona i złota wstęga; blaski te padały na króla, biskupów i dygnitarzy.
Wtem ze szczytów wstał wiatr i niosąc na skrzydłach skry śnieżne, zleciał do doliny. Więc jodły pobliskie poczęły pochylać pokryte okiścią czuby i kłaniać się panu i szumieć gwarno a radośnie, jakby śpiewały onę dawną pieśń:
— Witajże nam, witaj, miły hospodynie!…
Mrok już nasycał powietrze, gdy orszak królewski ruszył dalej. Za wąwozem roztoczyła się szersza dolina, której drugi koniec gubił się w oddaleniu. Blaski gasły naokoło, tylko w jednem miejscu niebo świeciło się jeszcze czerwono.
Król począł odmawiać: Ave Maria, za nim inni w skupieniu ducha powtarzali pobożne słowa.
Ziemia rodzima, dawno niewidziana, góry pokrywające się nocą, gasnące zorze, modlitwy, wszystko to nastroiło uroczyście serca i umysły, więc po ukończonych modlitwach jechali w milczeniu, król, dygnitarze i rycerze.
Następnie noc zapadła, jeno we wschodniej stronie niebo świeciło się coraz czerwieniej.
— Pojedziem ku tym zorzom, — rzekł wreszcie król — dziw, że jeszcze świecą.
Wtem przycwałował Kmicic.
— Miłościwy panie! to pożar! — zakrzyknął.
Zatrzymali się wszyscy.
— Jakżeto? — pytał król — mnie się widzi, że to zorze!…