— Pożar, pożar! Ja się nie mylę! — wołał pan Kmicic.
I istotnie ze wszystkich towarzyszów królewskich, on znał się na tem najlepiej.
Wreszcie nie było można dłużej wątpić, gdyż ponad ową mniemaną zorzą podniosły się jakby chmury czerwone i kłębiły się, jaśniejąc i ciemniejąc naprzemian.
— To chyba Żywiec się pali! — zawołał król. — Nieprzyjaciel może tam grasować!
Nie skończył jeszcze, gdy do uszu patrzących doleciał gwar ludzki, parskanie koni i kilkanaście ciemnych postaci zamajaczało przed orszakiem.
— Stój! stój! — począł wołać Tyzenhauz.
Postacie owe zatrzymały się, jakby niepewne, co dalej mają czynić.
— Ludzie! kto wy? — pytano dalej z orszaku.
— To swoi! — ozwało się kilka głosów. — Swoi! My z Żywca gardła unosim; Szwedzi Żywiec palą i ludzi mordują!
— Stójcie! na Boga!… co gadacie?… Zkąd oni się tam wzięli?
— Oni, panoczku, na naszego króla czatowali. Siła ich, siła! Niechże go Matka Boska ma w swej opiece!…
Tyzenhauz stracił na chwilę głowę.
— Ot, co jechać w małej kupie! — krzyknął na Kmicica — bogdaj cię za takową radę zabito!
Lecz Jan Kazimierz począł sam wypytywać uciekających:
— A gdzie król? — spytał.
— Król poszedł w góry z wielkiem wojskiem