i dwa dni temu przez Żywiec przejeżdżał, ale oni go naścigli i tam się gdzieś wedle Suchej bili… Nie wiemy, czy go dostali, czy nie, ale dziś pod wieczór do Żywca wrócili i palą, mordują…
— Jedźcie z Bogiem ludzie! — rzekł Jan Kazimierz.
Uciekający przemknęli szybko.
— Ot, coby nas było spotkało, gdybyśmy z dragonami jechali! — zawołał Kmicic.
— Miłościwy królu! — ozwał się ksiądz biskup Gębicki — nieprzyjaciel przed nami… Co nam uczynić?
Wszyscy otoczyli króla naokoło, jakby go chcieli osobami swemi od nagłego niebezpieczeństwa zasłonić, lecz on spoglądał na łunę, która odbijała się w jego źrenicach i milczał; nikt też pierwszy nie wyrywał się ze zdaniem, tak ciężko było coś dobrego poradzić.
— Gdym wyjeżdżał z ojczyzny, świeciła mi łuna — rzekł wreszcie Jan Kazimierz — gdy wjeżdżam, druga mi świeci…
I znowu nastało milczenie, tylko dłuższe jeszcze, niż poprzednio.
— Kto ma jakową radę? — spytał nakoniec ksiądz Gębicki.
Wtem zabrzmiał głos Tyzenhauza, pełen goryczy i urągania:
— Kto się nie wahał osoby pańskiej na szwank wystawić, kto namawiał, by król bez straży jechał, ten niech teraz rady udzieli!
W tej chwili jeden jeździec wysunął się z koła; był to Kmicic.
— Dobrze! — rzekł.