— Trzymaj się kupy, zakazuję ci jechać! — rzekł król.
A na to Tyzenhauz:
— Miłościwy panie! każesz mnie później za nieposłuszeństwo rozstrzelać, ale teraz pojadę, bo tu o ciebie chodzi!
I skrzyknąwszy kilkunastu żołnierzy, którym można było zaufać w każdej potrzebie, ruszył naprzód.
Stanęli u drugiego wyjścia wąwozu w dolinę — i stali cicho z gotowemi rusznicami, nadstawiając uszu na każdy szelest.
Długi czas trwało milczenie, nakoniec doleciał ich chrzęst śniegu tratowanego kopytami.
— Jadą! — szepnął jeden z żołnierzy.
— Nie żadna to kupa, kilka tylko koni słychać — odpowiedział drugi. — Pan Babinicz wraca!
Tymczasem nadjeżdżający zbliżyli się w ciemnościach na kilkadziesiąt kroków.
— Werdo? — zakrzyknął Tyzenhauz.
— Swoi! Nie strzelać tam! — zabrzmiał głos Kmicica.
W tejże chwili on sam pojawił się przed Tyzenhauzem i nie poznawszy go w ciemności, spytał:
— A gdzie król?
— Tam, opodal, za wąwozem! — odrzekł uspokojony Tyzenhauz.
— Kto mówi, bo nie można rozeznać?
— Tyzenhauz! A coto takiego wielkiego wieziesz waszmość przed sobą?
To rzekłszy, ukazał na jakiś ciemny kształt, zwieszający się przed Kmicicem na przodku kulbaki.
Lecz pan Andrzej nie odpowiedział nic i przeje-