— Oj, oj! miłościwy panie! praktykowałem i to i co lepszego! Niech wasza królewska mość jeno rozkaże, a znowu skoczę, dognam ich, bo konie mają zdrożone i jeszcze jednego ucapię i Kiemliczom moim każę ucapić.
Czas jakiś jechali w milczeniu, nagle tętent konia rozległ się i nadleciał Tyzenhauz.
— Mości królu! — rzekł — droga wolna i nocleg zamówiony.
— A nie mówiłem?! — zawołał Jan Kazimierz. — Niepotrzebnieście się waszmościowie troskali… Jedźmy teraz, bo nam się spoczynek należy!
Wszyscy ruszyli rysią, raźno, wesoło i w godzinę później zasnął utrudzony król bezpiecznym snem na własnej ziemi.
Tegoż wieczora pan Tyzenhauz zbliżył się do Kmicica.
— Wybacz waszmość, — rzekł — z miłości to do pana cię podejrzywałem.
Lecz Kmicic umknął mu ręki.
— O, nie może być! — odrzekł. — Zdrajcą i przedawczykiem mnie czyniłeś…
— Byłbym i więcej uczynił, bo byłbym waści w łeb strzelił, — rzekł Tyzenhauz — ale gdym się przekonał, żeś zacny człowiek i króla miłujesz, rękę ci wyciągnąłem. Chcesz, przyjmij — nie chcesz, nie przyjmuj… Wolałbym z tobą jeno w przywiązaniu do osoby pańskiej emulować… Ale i innej emulacyi się nie przestraszę.
— Tak waszmość myślisz?… Hm! może masz i słuszność, ale mi na waćpana mruczno.