miejsca tak niedostępne, że — rzekłbyś — i ptak nie mógłby przez nie przelecieć.
Nieraz król i dostojnicy mieli chmury pod nogami, a jeżeli chmur nie było, to wzrok ich leciał w bezbrzeżną, białemi śniegami okrytą przestrzeń, która tak wydawała się szeroką, jak kraj cały szeroki; nieraz zapuszczali się w gardziele górskie, ciemne prawie, śniegami przysłonięte, w których chyba tylko zwierz dziki mógł mieć legowiska. Lecz omijano dostępne dla nieprzyjaciela miejsca, skracano drogę i bywało, że osada jaka, do której ledwie za pół dnia spodziewano się dostać, pojawiała się nagle pod nogami, a w niej spoczynek czekał i gościnność, choć w kurnej chacie, w zadymionej świetlicy.
Król był ciągle wesół, innym odwagi do znoszenia nadzwyczajnych trudów dodawał i uręczał, że takiemi drogami się przebierając, pewno równie szczęśliwie, jak niespodzianie do Lubowli się dostaną.
— Pan marszałek ani się spodziewa, kiedy mu na kark spadniem! — powtarzał ciągle.
A nuncyusz odpowiadał:
— Czemże był powrót Ksenofonta w porównaniu z tą naszą podróżą w chmurach?
— Im wyżej się wzniesiem, tem szwedzka fortuna upadnie niżej — twierdził król.
Tymczasem dojechano do Nowego Targu. Zdawało się, że wszelkie niebezpieczeństwo minęło; jednakże górale twierdzili, że jakieś obce wojska kręcą się wedle Czorsztyna i po okolicy. Król przypuszczał, iż możeto być niemiecka rajtarya pana marszałka koronnego, której miał dwa pułki, albo że jego własnych dragonów, wysłanych przodem, poczytano za nieprzyjaciel-