wiały natomiast śnieg z dna wąwozu i kopyta końskie szczękały wszędy po kamienistym podkładzie. Lecz w tej chwili wiatr nie wiał i cisza panowała tak głucha, że aż w uszach dzwoniąca. Tylko w górze, kędy między lesistemi krawędziami widniał błękitny pas nieba, przelatywało od czasu do czasu czarne ptastwo, łopocąc skrzydłami i kracząc.
Orszak królewski stanął dla wypoczynku. Z koni podnosiły się kłęby pary, a i ludzie byli pomęczeni.
— Czy to Polska, czy Węgry? — spytał po chwili przewodnika król.
— To jeszcze Polska.
— A czemu nie wykręciliśmy zaraz do Węgier?
— Bo nie można. On wąwóz zakręci się opodal, potem będzie siklawa, za siklawą pyrć do traktu idzie. Tam nawrócimy, przejdziem jeszcze jeden wąwoz i dopiero będzie węgierska strona.
— To widzę, że lepiej było odrazu traktem jechać — rzekł król.
— Cichajcie!… — odpowiedział nagle góral.
I przyskoczywszy do skały, przyłożył do niej ucho.
Wszyscy utkwili w niego oczy, a jemu twarz zmieniła się w jednej chwili i rzekł:
— Za zakrętem wojsko idzie od potoku!… Dla Boga! czy nie Szwedy?!
— Gdzie? jak? co?… — poczęto pytać ze wszystkich stron. — Nic nie słychać!…
— Bo tam śnieg leży. Na rany boskie! Już są blisko!… Zaraz się ukażą!…
— Może pana marszałka ludzie? — rzekł król.
Kmicic w tej chwili ruszył koniem.
— Pojadę zobaczyć! — rzekł.