i ze wszystkich sił cofali w tył rumaka, król zaś parł go ostrogami aż dzianet dęba stawał.
— Puszczajcie!… — wołał król. — Na Boga! Przejedziem przez nieprzyjaciół!
— Panie, myśl o ojczyźnie! — wołał biskup krakowski.
I król nie mógł wydrzeć się z ich rąk, zwłaszcza, że od przodu zatarasował mu drogę młody Tyzenhauz ze wszystkimi ludźmi. Nie szedł on w pomoc Kmicicowi, poświęcił go, pragnął tylko króla ratować.
— Na mękę Pana naszego! — krzyczał z rozpaczą — tamci zaraz polegną!… Miłościwy panie, ratuj się, póki czas! Ja ich tu jeszcze zatrzymam!
Lecz upór królewski, gdy go raz rozdrażniono, nie liczył się z niczem i z nikim. Jan Kazimierz wsparł jeszcze silniej rumaka ostrogami i zamiast cofać się, posuwał się naprzód.
A czas płynął i każda chwila dłużej mogła zgubę za sobą pociągnąć.
— Zginę na mojej ziemi!… Puszczajcie!… — wołał król.
Szczęściem, przeciw Kmicicowi i Kiemliczom, dla ciasnoty miejsca, mała tylko liczba ludzi mogła odrazu działać, skutkiem czego mogli się trzymać dłużej. Lecz zwolna i ich siły poczęły się wyczerpywać. Kilkakroć rapiery szwedzkie dotknęły się ciała Kmicica i krew jęła z niego uchodzić. Oczy przesłaniały mu się jakby mgłą. Dech ustawał w piersiach. Uczuł zbliżanie się śmierci, więc pragnął tylko życie sprzedać drogo. „Jeszcze choć jednego!“ — powtarzał sobie i puszczał płytkie żelazo na głowę lub ramię najbliższego rajtara i znów zwracał się ku innemu; Szwedom wszelako po