— Jakto? — spytał ze zdumieniem król.
— Żeby ostatni pludrak na własnych nogach wyszedł z granic Rzeczypospolitej? Nie może być, miłościwy panie! A od czego mamy szable przy bokach?
— Bodaj waści! — rzekł rozweselony pan. — To mi fantazya!
Lecz pan Służewski, nie chcąc pozostać w tyle za panem Domaszewskim, zawołał:
— Jako żywo, niema na to zgody i pierwszy veto położę. Nie będziem się ich wyjściem kontentować, ale za nimi pójdziemy!
Ksiądz prymas począł głową kręcić i śmiać się dobrotliwie:
— Oj! siadła szlachta na koń i jedzie, jedzie! Boże wam błogosław, ale powoli, powoli! Jeszczeć ten nieprzyjaciel w granicach!
— Nie długo mu już! — zakrzyknęli obaj konfederaci.
— Duch się odmienił i fortuna się odmieni — rzekł osłabionym głosem ksiądz Gębicki.
— Wina! — zawołał król. — Niechże się na odmianę z konfederatami napiję!
Przyniesiono wina, lecz wraz z pachołkami, którzy je wnieśli, wszedł starszy pokojowiec królewski i rzekł:
— Miłościwy panie, przyjechał pan Krzyżtoporski z Częstochowy i pragnie się waszej królewskiej mości pokłonić.
— Dawaj go żywcem! — zawołał król.
Po chwili wszedł wysoki, chudy szlachcic, patrzący jak kozioł zpode łba. Skłonił się najprzód panu do nóg, potem dość hardo dygnitarzom i rzekł: