— Za zdrowie majestatu: króla jegomości i królowej! — wniósł Skrzetuski.
— I tych, którzy wiernie przy majestacie stali! — dodał Wołodyjowski.
— Zatem nasze zdrowie!
— Zdrowie wuja! — huknął pan Roch.
— Bóg zapłać! W ręce twoje, a wytrząśnij do dna w gębę… Jeszcze się Zagłoba nie ze wszystkiem zestarzał! Mości panowie! abyśmy coprędzej tego jaźwca z jamy wykurzyli i pod Częstochowę ruszyć mogli!
— Pod Częstochowę! — krzyknął Roch — Pannie Najświętszej w sukurs!
— Pod Częstochowę! — zawołali wszyscy.
— Skarbów jasnogórskich przed poganami bronić! — dodał Rzędzian.
— Którzy symulują, że w Pana Jezusa wierzą, chcąc bezecność swą koloryzować, a w rzeczy, jakem to już powiadał, do miesiąca jako psi wyją i na tem cała ich wiara polega.
— I tacy to ręce na splendory jasnogórskie podnoszą!
— W sednoś waszmość utrafił, mówiąc o ich wierze, — rzekł Wołodyjowski do Zagłoby — bo ja sam słyszałem, jak do miesiąca wyli. Powiadali później, że to ich luterskie psalmy, ale to pewna, że takie psalmy i psi śpiewają…
— Jakżeto? — rzekł pan Roch — samiż między nimi tacy synowie?
— Niemasz innych! — rzekł z głębokiem przekonaniem pan Zagłoba.
— I król ich nielepszy?