Tu pan Zagłoba, któremu już od niejakiego czasu opar unosił się z czupryny, zerwał się z miejsca, skoczył na ławę i począł krzyczeć, jakby znajdował się przed zebraniem:
— Mości panowie! Kto katolik, kto Polak, kto nad Najświętszą Panną ma kompasyą, za mną!… W sukurs Częstochowie!
— Idę! — zawołał wstając Roch Kowalski.
Zagłoba popatrzył chwilę na obecnych, a widząc zdumienie i milczące twarze, zlazł z ławy i rzekł:
— Nauczę ja Sapja rozumu!… Szelmą jestem, jeśli do jutra połowy wojska zpod Tykocina nie zerwę i pod Częstochowę nie poprowadzę!
— Dla Boga! Pomiarkuj się ojciec! — rzekł pan Jan Skrzetuski.
— Szelmą jestem! mówię ci! — powtórzył pan Zagłoba.
Oni zaś zlękli się, aby istotnie tego nie uczynił, bo mógł. W wielu chorągwiach były szemrania na tykocińską mitręgę, a ludzie istotnie zgrzytali zębami, myśląc o Częstochowie. Dość było iskrę na owe prochy rzucić, a cóż dopiero, gdyby ją rzucił człek tak wzięty i takiej niezmiernej powagi rycerskiej, jak Zagłoba. Przedewszystkiem większa część wojsk sapieżyńskich składała się z nowozaciężnych, a zatem do dyscypliny wojennej nie przywykłych i do uczynków na własną rękę skorych, a ci poszliby niezawodnie pod Częstochowę za Zagłobą, jak jeden człowiek.
Więc przelękli się tego przedsięwzięcia obaj Skrzetuscy, a Wołodyjowski zawołał:
— Ledwie się wojska trochę największym trudem wojewodzińskim zebrało, ledwie jest jakowaś siła na