ale to persona okazała i żadnej niemasz między wami proporcyi. Chybabyś jej na ramieniu siadał, jako kanarek i cukier z gęby wydziobywał. Mogłaby cię takoż jako kobuza na rękawiczce nosić i na wszelkiego nieprzyjaciela puszczać, bo chociażeś mały, aleś instar szerszenia zjadliwy.
— Już waćpan zaczynasz? — rzekł Wołodyjowski.
— Kiedym zaczął, to pozwólże mi i dokończyć: Jedna jest dla ciebie podwika jakoby stworzona, a to właśnie owa pestka… Jakże jej tam imię? Ta, z którą nieboszczyk Podbipięta miał się żenić?
— Anusia Borzobohata Krasieńska! — zakrzyknął pan Jan Skrzetuski. — Toćżeto dawny afekt michałowy!…
— Czyste ziarnko gryczane, ale gładka była bestyjka, jako kukiełka — rzekł, mlaskając wargami pan Zagłoba.
Tu pan Michał zaczął wzdychać raz porazu i powtarzać to, co zawsze powtarzał, gdy ktoś o Anusi wspomniał:
— Co się z tem niebożątkiem dzieje?… Ba, ba! żeby się to ona znalazła!
— Jużbyś jej z rąk nie popuścił… I dobrzebyś uczynił, bo przy twojej kochliwości, panie Michale, może ci się przytrafić, że cię pierwsza lepsza koza złapie i na kozła przemieni. Dalibóg, w życiu nie widziałem, żeby ktoś taki był na afekta łasy. Powinieneś się był kurkiem urodzić, śmiecie pod przyźbami rozgrzebywać i „ko, ko, ko!” na czubatki wołać.
— Anusia! Anusia! — powtarzał rozmarzony Wołodyjowski. — Bóg by mi ją zesłał!… Ale może