uczynili to wszyscy inni. Nastało milczenie pełne szacunku, które przerwał wreszcie Wołodyjowski
— Ach! — rzekł — już on na sądzie bożym i ludzie nic do niego nie mają!
Tu zwrócił się do Charłampa:
— Lecz ty, nieszczęśniku, czemuśto dla niego ojczyzny i pana odstąpił?
— Dawajcie go sam!… — ozwało się zaraz kilka głosów.
Na to Charłamp wstał i wyjąwszy szablisko, cisnął ją z brzękiem na ziemię.
— Macie mnie, rozsiekajcie! — rzekł. — Nie odstąpiłem go razem z wami, gdy był potężny jako król, a potem nie godziło mi się go opuszczać, gdy był w mizeryi i gdy nikt przy nim nie pozostał. Oj! nie utyłem na tej służbie, bom trzy dni już nic w gębie nie miał i nogi się chwieją pode mną… Ale macie mnie, rozsiekajcie! gdyż i do tego się przyznaję… — tu głos pana Charłampa zadrgał — żem go miłował…
To rzekłszy, zatoczył się i byłby upadł, ale Zagłoba otworzył mu ramiona, chwycił go, podtrzymał, a potem krzyczeć począł:
— Na żywy Bóg! Dajcie mu jeść i pić!…
Trafiło to wszystkim do serca, więc wzięto pana Charłampa pod ręce i wyprowadzono go zaraz z komnaty. Poczem i żołnierze poczęli ją kolejno opuszczać, żegnając się pobożnie.
W drodze do kwatery pan Zagłoba rozważał coś w umyśle, zastanawiał się, chrząkał, nareszcie pociągnął za połę pana Wołodyjowskiego.
— Panie Michale! — rzekł.
— A czego?