— Zawołaj tu pana Babinicza — rzekł do pazia, który ukazał się w progu.
Paź zniknął, a po chwili drzwi komnaty królewskiej otwarły się i stanął w nich pan Andrzej. Pan Wołodyjowski nie poznał go zrazu, był bowiem młody rycerz bardzo zmieniony i wybladły, jako że od ostatniej walki w wąwozie nie mógł jeszcze przyjść do siebie. Patrzył tedy na niego pan Michał, nie poznawając.
— Dziw! — ozwał się wreszcie — gdyby nie chudość gęby i nie to, że wasza kr. mość inne powiedziała nazwisko, rzekłbym: panie Kmicic!
Król uśmiechnął się i odrzekł:
— Opowiadał mi tu właśnie ów mały rycerz o jednym okrutnym hultaju, który się tak nazywał, ale jam mu jako na dłoni wywiódł, że się w swym sądzie pomylił i pewien jestem, że mi pan Babinicz przyświadczy.
— Miłościwy panie, — odparł prędko Babinicz — jedno słowo w. kr. mości lepiej tego hultaja oczyści, niż największe moje przysięgi!
— I głos ten sam — mówił ze wzruszającem zdumieniem mały pułkownik — jeno tej blizny przez gębę nie było.
— Mości panie, — rzekł na to Kmicic — łeb szlachecki, to rejestr, na którym coraz inna ręka szablą pisze… Ale jest tu i twoja konotatka, poznajże mnie…
To rzekłszy, schylił podgoloną głowę i wskazał palcem na długą białawą brózdę, ciągnącą się tuż koło czuba.
— Moja ręka! — krzyknął pan Wołodyjowski — to Kmicic!