rackim oddziałom, uwijającym się pod różnymi wodzami po kraju.
Rycerze zostali sami.
— Pójdź waszmość pan do mojej kwatery, — rzekł Wołodyjowski — znajdziesz tam Skrzetuskich i pana Zagłobę, którzy radzi usłyszą to, co mnie król jegomość powiadał. Jest też tam i pan Charłamp.
Lecz Kmicic przystąpił do małego rycerza z wielkim niepokojem w twarzy.
— Siła ludzi znaleźliście przy księciu Radziwille? — spytał.
— Ze starszyzny jeden Charłamp był przy nim.
— Nie o wojskowych pytam, dla Boga!… a z niewiast?…
— Zgaduję o co chodzi: — odparł, zapłoniwszy się nieco, mały rycerz — pannę Billewiczównę książe Bogusław wywiózł do Taurogów.
Na to zmieniło się w oczach oblicze Kmicica; więc najprzód stało się blade jak pergamin, potem czerwone, potem jeszcze bielsze, niż poprzednio. Zrazu słowa nie znalazł, jeno nozdrzami parskał, chwytając powietrze, którego widocznie nie stawało mu w piersiach. Następnie chwycił się obu rękoma za skronie i biegając jak szalony po komnacie, jął powtarzać:
— Gorze mnie, gorze, gorze!
— Chodź waść, Charłamp lepszą ci zda relacyą, bo był przy tem — rzekł Wołodyjowski.