Wyszedłszy od króla, szli obaj rycerze w milczeniu. Wołodyjowski mówić nie chciał, Kmicic nie mógł, bo go ból i wściekłość kąsały; przebijali się tedy przez tłumy, które się były zebrały na ulicach bardzo licznie, wskutek wieści, że pierwszy zagonik Tatarów, obiecanych przez chana królowi, nadciągnął i ma wejść do miasta, aby się zaprezentować królowi. Mały rycerz prowadził, Kmicic leciał jak błędny za nim, z kołpakiem nasuniętym na oczy, potrącając ludzi po drodze.
Dopiero, gdy wyszli na miejsce przestronniejsze, pan Michał chwycił Kmicica za przegub ręki i rzekł:
— Pomiarkuj się waść!… Desperacyą nic nie wskórasz!…
— Ja nie desperuję, — odrzekł Kmicic — jeno mi jego krwi potrzeba!
— Możesz być pewien, że go między nieprzyjaciółmi ojczyzny znajdziesz!
— Tem lepiej! — mówił gorączkowo pan Andrzej — ale choćbym go i w kościele znalazł…
— Dla Boga nie bluźnij! — przerwał coprędzej mały pułkownik.
— Ten zdrajca do grzechu mnie przywodzi!