w ręcznym boju szczęką końską, do kija przywiązaną. Ale bylito ludzie, jak się rzekło, na pokaz, więc niektórzy mieli nawet i samopały, pochowane w wojłokowych pokrowcach, a wszyscy siedzieli na dobrych koniach, drobnych wprawdzie, dość chudych i nisko długogrzywe łby noszących, lecz nieporównanej szybkości w biegu.
W środku oddziału szły cztery wielblądy jeszcze; tłum zgadywał, że w tych jukach znajdowały się dary chanowe dla króla; ale w tem się mylono, bo chan wolał brać dary, niż dawać; obiecywał wprawdzie posiłki, ale nie darmo.
To też gdy oddział minął, pan Zagłoba rzekł:
— Drogo te auxilia będą kosztowały! Nibyto sprzymierzeńcy, ale i oni kraju naniszczą… Po Szwedach i po nich jednego dachu całego w Rzeczypospolitej nie zostanie.
— Pewnie, że okrutnie to ciężki socyusz — odrzekł Jan Skrzetuski. — Znamy ich już!
— Słyszałem jeszcze w drodze, — rzekł pan Michał — że król nasz jegomość taką umowę zawarł, iż do każdych pięciuset ordyńców ma być dodany nasz oficyjer, przy którym będzie komenda i prawo kary. Inaczej istotnieby ci przyjaciele niebo a ziemię jeno zostawili.
— A tenże czambułek?.… Co też król z nim uczyni?
— Do rozporządzenia królewskiego ich chan przysłał, tak prawie jakoby w darze, a chociaż sobie i za nich policzy, przecie król może uczynić z nimi, co zechce i pewnie ich panu Czarnieckiemu razem z nami podeszle.