wśród tumanów pary, podnoszącej się z koni. Nagle tętent rumaka rozległ się za czambułem.
Po chwili ukazało się dwóch jezdców. Jeden z nich był pan Wołodyjowski, drugi dzierżawca z Wąsoszy. Obaj, pomijając oddział, pędzili wprost do pana Kmicica.
— Stój! stój! — wołał mały rycerz.
Kmicic wstrzymał konia.
— To wasza mość!
Wołodyjowski osadził zkolei szkapę.
— Czołem! — rzekł — listy od króla! Jeden do waszmości, drugi do wojewody witebskiego.
— Jaż do pana Czarnieckiego jadę, nie do pana Sapiehy.
— Przeczytaj jeno najprzód pismo!
Kmicic złamał pieczęć i czytał co następuje:
„Dowiadujemy się przez gońca, świeżo od pana wojewody witebskiego przybyłego, jako pan wojewoda nie może tu do krajów małopolskich ciągnąć i z drogi znów na Podlasie nawraca, a to z przyczyny księcia Bogusława, który z wielką potęgą nie przy królu szwedzkim zostawa, lecz na Tykocin i na pana Sapiehę uderzyć zamyśla. Że zaś magna pars sił pana sapieżyńskich na prezydyach zostać musiała, przeto rozkazujemy ci, abyś z owym tatarskim komunikiem panu wojewodzie szedł w pomoc. A gdy i twojej ochocie w ten sposób zadość się czyni, niepotrzebniebyśmy mieli ci pośpiech nakazywać. Drugi list oddasz wojewodzie, w którym pana Babinicza, wiernego sługę naszego afektom wojewodzińskim, a przedewszystkiem opiece Boskiej polecamy. Jan Kazimierz, król”,
— Na miły Bóg! na miły Bóg! Oto szczęśliwa