— Coto? — zapytał oficera, dowodzącego rajtarami.
— Słychać tętent!… Jakiś jeździec pędzi w skok za nami! — odrzekł oficer.
Zaledwie skończył, dopadł na spienionym koniu Kozak, wołając:
— Pan Babinicz! pan Babinicz! Pyśmo od pana starosty!
Orszak wstrzymał się. Kozak podał list Kmicicowi.
Kmicic rozłamał pieczęć i przy świetle latarni, umieszczonej przy koźle kolaski, czytał, co następuje:
„Mości, a mnie wielce miły, panie Babinicz! Wprędce po odjeździe panny Borzobohatej Krasieńskiej doszła mnie wieść, iż Szwedzi nietylko nie ustąpili z Lublina, ale na mój Zamość uderzyć zamierzają. Wobec tego dalsza droga i peregrynacya stają się niepodobne. Zważywszy więc owe pericula, na jakie białogłowa narażonaby być mogła, chcemy pannę Borzobohatą mieć z powrotem w Zamościu. Ciż sami rajtarowie ją odwiozą, waćpana zaś, któremu w dalszą drogę musi być pilno, napróżno fatigare nie chcemy. Którą wolę naszę oznajmując waszej mości, prosimy, abyś rajtarom wedle naszych chęci rozkazy wydać zechciał”.
— Przecie jest w nim tyle uczciwości, że na głowę moję nie nastaje, jeno mnie na dudka chce wystrychnąć — pomyślał Kmicic. — Wraz się też okaże jawnie, czy jest w tem zasadzka, czyli jej niema.
Tymczasem Anusia wysadziła głowę przez okno.
— A co tam? — spytała.
— Nic! Pan starosta kałuski jeszcze raz waćpannę mojemu męstwu poleca. Nic więcej.