— Com ci zawiniła?
— Możeś i sama w zmowie!…
— W jakiej zmowie? Boże bądź miłościw mnie grzesznej!…
— To waćpanna nie wiesz, że pan starosta pozornie jeno na wyjazd waćpanny dozwolił, aby cię od księżnej odłączyć, a w drodze porwać i aby w jakimś pustym zameczku na cnotę twoję nastawać?
— Jezusie Nazareński! — krzyknęła Anusia.
I tyle było w tym okrzyku prawdy i szczerości, iż Kmicic rzekł łagodniej:
— Jakże? Toś waćpanna nie w zmowie?.… Może to być!
Anusia zakryła twarz rękoma, lecz nie mogła nic mówić, jeno powtarzała raz porazu:
— Jezus, Maryo! Jezus, Maryo!
— Uspokój się panna — rzekł jeszcze łagodniej pan Kmicic. — Pojedziesz bezpiecznie do pana Sapiehy, bo tego pan starosta nie wyliczył, z kim ma sprawę… Ot, ci ludzie, których tam sieką, mieli cię porwać… Daruję ich zdrowiem, aby mogli panu staroście opowiedzieć, jak im gładko poszło.
— To waćpan mnie od hańby obronił?
— Tak jest! chociażem nie wiedział, czy rada będziesz.
Anusia zamiast odpowiadać lub zaprzeczać, chwyciła nagle pana Andrzeja za rękę i przycisnęła ją do swych bledziuchnych ust
A po nim skry przeszły od nóg do głowy.
— Daj panna spokój, dla Boga! coto znowu!… — krzyknął. — Siadaj panna do kolaski, bo nożyny