Bogusław, jakkolwiek febra w połączeniu z silną gorączką dokuczała mu więcej, niż kiedykolwiek, sam wszystkiem zawiadywał, że zaś na koniu z trudnością mógł usiedzieć, kazał się więc czterem drabantom nosić w otwartej lektyce. Tak zwiedził gościniec, brzeźniaki i wracał właśnie do Janowa, gdy dano mu znać, iż wysłaniec książęcy się zbliża.
Było to już w ulicy. Bogusław nie mógł poznać Kmicica z powodu ciemnej nocy i dlatego, że pan Andrzej przez zbytek ostrożności ze strony oficerów przedniej straży, miał głowę zasłoniętą workiem, w którym tylko otwór na usta był przecięty.
Jednakże dostrzegł książe worek, gdyż Kmicic zlazłszy z konia, stał tuż obok, więc kazał go zdjąć natychmiast.
— Tu już Janów — rzekł — i niema z czego czynić tajemnicy.
Poczem zwrócił się w ciemności do pana Andrzeja:
— Od pana Sapiehy?
— Tak jest.
— A co tam pan Sakowicz porabia?
— Pan Oskierka go podejmuje.
— Czemużeście glejtu zażądali, skoro Sakowicza macie? Zbyt ostrożny pan Sapieha i niech patrzy, aby nie przemądrował.
— To nie moja rzecz! — odparł Kmicic.
— Ale widzę, że pan poseł niezbyt mowny.
— Pismo przywiozłem, a w mojej prywatnej sprawie w kwaterze przemówię.
— To jest i prywatka?
— Znajdzie się prośba do waszej ks. mości.