Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.4.djvu/291

Ta strona została uwierzytelniona.

— Rad będę nie odmówić. Teraz proszę za sobą. Siadaj waść na koń. Prosiłbym do lektyki, ale zaciasno.

Ruszyli. Książe w lektyce, a Kmicic obok konno. I w ciemnościach spoglądali jeden na drugiego, nie mogąc twarzy swych wzajemnie dojrzeć. Po chwili książe, mimo futer, trząść się zaczął, tak, że aż zębami klapał. Wreszcie rzekł:

— Licho mnie napadło… żeby nie to… brr!… innebym kondycye postawił…

Kmicic nie odrzekł nic i tylko oczami chciał przebić ciemność, wśród której głowa i twarz książęca rysowały się w niewyraźnych szarych i białawych zarysach. Na dźwięk Bogusławowego głosu i na widok jego postaci, wszystkie dawne urazy, stara nienawiść i paląca chęć zemsty, wezbrały tak w jego sercu, iż zmieniły się prawie w szał… Ręka mimowoli szukała miecza, który mu odjęto, ale za pasem miał buławę o żelaznej głowie, swój znak pułkownikowski, więc dyabeł począł mu zaraz wichrzyć w mózgu i szeptać:

— Krzyknij mu w ucho, ktoś jest i rozbij łeb w drzazgi… Noc ciemna… wydostaniesz się… Kiemlicze z tobą. Zdrajcę zgładzisz, za krzywdy zapłacisz… Uratujesz Oleńkę, Sorokę… Bij! bij!…

Kmicic zbliżył się jeszcze bliżej do lektyki i drżącą ręką począł wyciągać z zapasa buzdygan.

— Bij! — szeptał dyabeł. — Ojczyźnie się przysłużysz…

Kmicic wyciągnął już buławę i ścisnął za rękojeść, jakby ją chciał rozgnieść w dłoni.

— Raz, dwa, trzy!… — szepnął dyabeł.

Lecz w tej chwili koń jego, czy to, że uderzył no-