Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.4.djvu/292

Ta strona została uwierzytelniona.

zdrzami w hełm drabanta, czy przestraszył się, dość, że zarył nagle kopytami w ziemię, potem potknął się silnie; Kmicic poderwał go cuglami. Przez ten czas lektyka oddaliła się o kilkanaście kroków.

A junakowi włos stanął dębem na głowie.

— Matko Najświętsza, trzymaj mi rękę! — szepnął przez zaciśnięte zęby. — Matko Najświętsza, ratuj! Jam tu poseł, ja od hetmana przyjeżdżam, a chcę jako zbój nocny mordować.… Jam szlachcic, jam sługa twój… Nie wódźże na pokuszenie!

— A czegoto waść marudzisz? — ozwał się przerywany przez febrę głos Bogusława

— Jestem już!

— Słyszysz waść… kury po zapłociach pieją… Trzeba się śpieszyć, bom też chory i odpocznienia potrzebuję.

Kmicic zasadził buzdygan za pas i jechał dalej wpobliżu lektyki. Jednakże nie mógł odzyskać spokoju. Rozumiał, że tylko zimną krwią i panowaniem nad sobą zdoła uwolnić Sorokę; dlatego układał sobie z góry, jakiemi słowy ma przemówić do księcia, aby go skłonić i przekonać. Przysięgał więc sobie, że tylko Sorokę mieć będzie na uwadze, że o niczem innem ani wspomni, a zwłaszcza o Oleńce.

I czuł, jak w ciemności gorące rumieńce oblewają mu twarz, na myśl, że może sam książe wspomni o niej, a może wspomni coś takiego, czego nie będzie mógł pan Andrzej przetrzymać, ani wysłuchać.

— Niechże jej nie tyka, — mówił sobie w duszy — niech jej nie tyka, bo w tem jego śmierć i moja.… Niech nad sobą samym ma miłosierdzie, jeżeli mu sromu nie starczy…