jutrze tego gemajna wypuszczę i tobie winy przebaczę.… Zdradziłeś Radziwiłłów, zdradźże Sapiehę…
— Ostatnieli to słowo waszej ks. mości?… Na wszystko święte zaklinam waszę ks. mość…
— Nie! Dyabli cię biorą, dobrze!… I na twarzy się mienisz.… Nie przychodź jeno zablisko, bo, chociaż ludzi mi wstyd wołać… ale patrz tu! Zbytniś rezolut!
To rzekłszy Bogusław, ukazał zpod futra, którem był okryty, lufę pistoletu i począł patrzeć iskrzącemi oczyma w oczy Kmicica.
— Wasza ks. mość! — zakrzyknął Kmicic, składając wprawdzie ręce jak do prośby, ale z twarzą przez gniew zmienioną.
— To prosisz, a grozisz?… — rzekł Bogusław — kark zginasz, a dyabeł ci zza kołnierza zęby do mnie szczerzy?… To pycha ci z ócz błyska, a w gębie grzmi jak w chmurze? Czołem do radziwiłłowskich nóg przy prośbie, mopanku!… Łbem o podłogę bić! wówczas ci odpowiem!…
Twarz pana Andrzeja blada była jak chusta, ręką pociągnął po mokrem czole, po oczach, po twarzy i odrzekł tak przerywanym głosem, jak gdyby febra, na którą cierpiał książe, nagle rzuciła się na niego.
— Jeżeli wasza książęca mość tego starego żołnierza mi wypuści… to… ja… waszej ks. mości… paść do… nóg… gotów…
Zadowolenie błysnęło w Bogusławowych oczach. Wroga upokorzył, dumny kark zgiął. Lepszego pokarmu nie mógł dać zemście i nienawiści.
Kmicic stał zaś przed nim z włosem zjeżonym w czuprynie, dygocący na całem ciele. Twarz jego, na-