Kmicica mimowoli dreszcze przeszły.
— To dla mnie, — pomyślał — końmi mnie każe na pal nawlec… Dla zemsty — Sakowicza poświęca!
Lecz mylił się, pal przeznaczony był przedewszystkiem dla Soroki.
Przy migocących płomykach dojrzał pan Andrzej samego Sorokę; stary żołnierz siedział tuż obok pnia na zydlu, bez czapki i ze skrępowanemi rękoma, pilnowany przez czterech żołnierzy. Jakiś człek ubrany w półkożuszek bez rękawów, podawał mu w tej chwili gorzałkę w płaskim kubku, którą Soroka pił dość chciwie. Wypiwszy, splunął, a że w tej właśnie chwili postawiono Kmicica między dwoma konnymi w pierwszym szeregu, więc żołnierzysko dojrzał go, zerwał się z zydla i wyprostował się, jakby na paradzie wojskowej.
Przez chwilę patrzyli na się obaj. Soroka twarz miał dość spokojną i zrezygnowaną, poruszał tylko szczękami, jak gdyby żuł.
— Soroka!… — jęknął wreszcie Kmicic.
— Wedle rozkazu! — odpowiedział żołnierz.
I znowu nastało milczenie. Cóż mieli mówić w takiej chwili? Wtem oprawca, który podawał poprzednio Soroce wódkę, zbliżył się do niego.
— No, stary, — rzekł — czas na cię!
— A prosto nawłóczcie!
— Nie bój się.
Soroka nie bał się, ale gdy uczuł na sobie ramię oprawcy, począł sapać szybko i głośno, nareszcie rzekł:
— Gorzałki jeszcze…
— Niema!
Nagle jeden z żołnierzy wysunął się z szeregu i podał blaszankę.