dnym żołnierzom, zdrajcy służyć! Niech żyje król! Niech żyje hetman wielki litewski!
Gwar przeszedł w huk. Szeregi złamały się.
Kilkanaście głosów krzyknęło:
— Niech żyje król!
— Dość służby!
— Na pohibel zdrajcy!
— Stać! stać! — wrzeszczały inne głosy.
— Jutro wam w hańbie umierać! — ryczał Kmicic.
— Tatarzy w Suchowolu!
— Książe zdrajca!
— Przeciw królowi wojujem!
— Bij!
— Do księcia!
— Stój!
W zamieszaniu jakaś szabla przecięła powrozy, krępujące ręce Kmicica. Ten zaś skoczył w tej chwili na jednego z owych koni, które Sorokę na pal naciągnąć miały i krzyknął już z konia:
— Za mną do hetmana!
— Idę! — wrzasnął Głowbicz. — Niech żyje król!
— Niech żyje! — odpowiedziało pięćdziesiąt głosów i pięćdziesiąt szabel błysnęło jednocześnie.
— Na koń Sorokę! — zakomenderował znowu Kmicic.
Byli tacy, którzy opierać się chcieli, lecz na widok gołych szabel umilkli. Jeden wszelako zawrócił konia i znikł po chwili z oczu. Pochodnie zgasły. Ciemność ogarnęła wszystkich.
— Za mną! — rozległ się głos Kmicica.
I kłąb ludzi bezładny ruszył z miejsca, potem wyciągnął się w długiego węża.