Strona:Henryk Sienkiewicz-Potop (1888) t.4.djvu/303

Ta strona została uwierzytelniona.

Ujechawszy dwie lub trzy staje, trafili na straże piechurów, których większe masy zajmowały brzeźniak, leżący z lewej strony.

— Kto idzie? — ozwały się głosy.

— Głowbicz z podjazdem!

— Hasło?

— Trąby!

— Przechodź!

I przejechali, nie śpiesząc się zbytnio; następnie puścili się rysią.

— Soroka! — rzekł Kmicic.

— Wedle rozkazu! — ozwał się obok głos wachmistrza.

Kmicic nie mówił nic więcej, tylko wyciągnąwszy rękę, wsparł dłoń na głowie wachmistrza — jakby się chciał przekonać, czy jedzie obok.

Żołnierz przycisnął w milczeniu tę dłoń do ust.

Wtem ozwał się Głowbicz z drugiego boku.

— Wasza miłość! dawnom to chciał uczynić, co teraz czynię.

— Nie pożałujecie!

— Całe życie będę waszej miłości wdzięczny!

— Słuchaj Głowbicz, czemuto książe was wysłał, nie cudzoziemski regiment, na egzekucyą?

— Bo chciał waszę miłość przy Polakach pohańbić. Obcy żołnierz nie zna waszej miłości.

— A mnie nic nie miało się stać?

— Waszej miłości miałem rozkaz powrozy rozciąć. Gdyby zaś wasza miłość porwała się do obrony Soroki, mieliśmy ją przed księcia dostawić po ukaranie.

— Więc i Sakowicza chciał poświęcić — mruknął Kmicic.