jechać do swoich Tatarów, którzy za Janowem stali w lasach i na gościńcach z tyłu wojsk Bogusławowych. Ale ówcześni ludzie dobrze sypiali na kulbakach. Kazał więc tylko pan Andrzej konia świeżego siodłać, obiecując sobie, że się przez drogę smaczno wydrzemie.
Na samem wsiadanem przyszedł do niego Soroka i wyprostował się po służbie.
— Wasza miłość! — rzekł.
— A co powiesz stary?
— Przyszedłem spytać, kiedy mi jechać?
— Dokąd?
— Do Taurogów.
Kmicic rozśmiał się:
— Nie pojedziesz wcale do Taurogów, pojedziesz ze mną.
— Wedle rozkazu! — odpowiedział wachmistrz, starając się nie pokazać po sobie ukontentowania.
Jakoż pojechali razem. Droga była długa, bo należało okładać lasami, aby nie wpaść na Bogusława, zato Kmicic i Soroka wyspali się setnie i bez żadnej przygody przybyli do Tatarów.
Akbah-Ułan stawił się zaraz przed Babiniczem i zdał mu relacyą ze swych czynności. Pan Andrzej kontent z nich był: wszystkie mosty zostały popalone, groble poniszczone; nie dość na tem: wody z wiosną rozlały, zmieniwszy pola, łąki i niższe drogi w grząskie błoto.
Bogusław nie miał innego wyboru, jak bić się, zwyciężyć lub zginąć. O odwrocie niepodobna mu było myśleć.
— Dobrze, — rzekł Kmicic — zacną ma rajtaryą, ale ciężką. Nie będzie z niej na dzisiejsze błota użytku.