Poczem zwrócił się do Akbaha-Ułana.
— Schudłeś! — rzekł, uderzając go w brzuch pięścią — ale po bitwie dukatami książęcemi sobie kałdun napełnisz.
— Bóg stworzył nieprzyjaciół, aby mężowie wojenni łup z kogo brać mieli — odrzekł poważnie Tatar.
— A jazda bogusławowa stoi przeciw wam?
— Jest ich kilkaset koni dobrych, a wczoraj nadesłano im regiment piechoty i okopali się.
— Zaśby ich nie można w pole wywabić?
— Nie wychodzą.
— A obejść i zostawić, aby się do Janowa dostać?
— Na drodze leżą.
— Trzeba będzie coś obmyślić!
To rzekłszy Kmicic, począł się ręką gładzić po czuprynie.
— Próbowaliście podchodzić? Jak daleko wypadają za wami?
— Na staje, dwa… dalej nie chcą.
— Trzeba będzie coś obmyślić! — powtórzył Kmicic.
Lecz tej nocy nic już nie obmyślił. Zato nazajutrz podjechał z Tatary pod obóz, leżący między Suchowolem a Janowem i rozpoznał, że Akbah-Ułan przesadzał, mówiąc, że piechota okopała się z tej strony; były tam bowiem tylko szańczyki, nic więcej. Można się było z nich długo bronić, zwłaszcza przeciw Tatarom, którzy nie skoro szli wprost na ogień do ataku, ale nie można było myśleć o wytrzymaniu jakiegokolwiek oblężenia.
— Gdybym miał piechotę, — pomyślał Kmicic — poszedłbym na dym.