stwa trofea: sakiewki z owsem i trochę pustych wozów, lecz Karolowi nie o łup tym razem chodziło. Cieszył się, że zwycięstwo szło, jak i dawniej, w jego ślady, że ledwo się pokazał, już pogromił — i to samego pana Czarnieckiego, na którym największe nadzieje Jana Kazimierza i Rzeczypospolitej spoczywały. Mógł się spodziewać, że wieść rozbiegnie się po całym kraju, że każde usta będą powtarzały: „Czarniecki zniesion”, iż bojaźliwi rozmiary klęski przesadzą, a przez to zwątlą serca i odbiorą ducha wszystkim, którzy na głos konfederacyi Tyszowieckiej za broń chwycili.
Więc gdy mu przyniesiono i rzucono pod nogi owe sakiewki owsa, a z niemi razem ciała Wikilsona i Waldemara, on zwrócił się do swych frasobliwych jenerałów i rzekł:
— Rozmarszczcie ichmościowie czoła, bo to jest największe zwycięstwo, jakiem od roku odniósł i całą wojnę skończyć ono może.
— Wasza królewska mość, — odrzekł Wittemberg, który słabszym niż zwykle będąc, czarniej rzeczy widział — dziękujmy Bogu i za to, że pochód dalszy będziem mieć spokojny, chociaż takie wojska Czarnieckiego prędko się rozpraszają, ale i prędko zbierają napowrót.
Na to król:
— Panie marszałku! nie mam cię za gorszego wodza od Czarnieckiego, ale gdybym cię tak rozbił, tuszę, że i przez dwa miesiące nie zdołałbyś wojsk zebrać.
Wittemberg skłonił się tylko w milczeniu, a Karol mówił dalej:
— Tak jest, pochód będziem mieli spokojny, bo