skie pod wodzą Francuza Dubois poszły na Końską-Wolę, Markuszew i Grabów, w mili od głównej siły. Gdyby tak szły przed trzema jeszcze dniami, szłyby na pewną śmierć, lecz teraz poprzedzał je postrach i sława zwycięstwa.
— Niemasz Czarnieckiego! — powtarzali sobie oficerowie i żołnierze.
Jakoż pochód odbywał się spokojnie. Z głębin leśnych nie dochodziły okrzyki, z zarośli nie wypadały groty, puszczane niewidzialnemi rękami.
Pod wieczór Karol Gustaw przybył do Grabowa wesół i w dobrym humorze. Już właśnie zabierał się do spoczynku, gdy Aszemberg dał znać przez służbowego oficera, że chce się pilno widzieć z królem.
Po chwili wszedł do kwatery i nie sam, ale z kapitanem dragońskim. Król, który miał oko bystre i pamięć tak niezmierną, że wszystkich niemal żołnierzy imiona pamiętał, poznał zaraz kapitana.
— A co nowego, Freed? — spytał — Dubois wrócił?
— Dubois zabity! — odpowiedział Freed.
Król zmieszał się; teraz dopiero zauważył, że kapitan wyglądał, jak gdyby go z grobu wyjęto i odzież miał poszarpaną.
— A dragoni? — spytał — owe dwa pułki?
— Wszystko w pień wycięte. Mnie jednego żywcem puszczono!
Smagłe oblicze króla stało się jeszcze ciemniejszem; rękoma założył sobie pukle włosów za uszy?
— Kto to uczynił?
— Czarniecki!
Karol Gustaw umilkł i począł patrzeć ze zdumie-