wiesz mu: panie bracie, a bądź łaskaw, a idź, rozczulisz go, na ojczyznę i sławę wspomniawszy, to ci dalej pójdzie, niż dragon, który dla lafy służy.
— Szlachcic szlachcicem, a wojna wojną — ozwał się starosta.
— Bardzo to misternie wasza dostojność wywiodła — odparł Zagłoba.
— A taki pan Czarniecki koncept Carolusowi wkońcu powaryuje! — zauważył Wołodyjowski. — Byłem też na niejednej wojnie i mówić o tem mogę.
— Pierwiej my mu powaryujemy pod Zamościem — odparł pan starosta kałuski, wydymając usta, sapiąc z okrutną fantazyą, wytrzeszczając oczy i biorąc się w boki. — Ba! fiu! Co mnie tam! Hę? Kogo w gości proszę, temu drzwi otwieram! Co? ha!
Tu pan starosta zaczął jeszcze mocniej sapać, kolanami o stół uderzać, przechylać się, kręcić głową, a srożyć się, a oczami błyskać i mówić, jako miał zwyczaj z pewną rubaszną niedbałością:
— Co mi tam! On pan w Szwecyi, a Zamoyski Sobiepan w Zamościu. Eques polonus sum, nic więcej, co! Alem u siebie. Ja Zamoyski, a on król szwedzki… a Maksymilian był austryacki, co? Idzie? a niech idzie… Obaczym! Jemu Szwecyi mało, mnie Zamościa dość, ale go nie dam, co!?
— Miło, mości panowie, słuchać nietylko takiej elokwencyi, ale tak zacnych sentymentów! — zakrzyknął pan Zagłoba.
— Zamoyski Zamoyskim! — odparł uradowany z pochwały starosta kałuski. — Nie kłanialiśmy się i nie będziem… ma foi! Zamościa nie dam i basta!
— Zdrowie gospodarskie! — huknęli oficerowie.