— Na taką twierdzę rok oblężenia mało.
Król w duszy przyznawał słuszność staremu wojownikowi, nie przyznał się tylko przed nim do tego, że i sam środków nie widzi, że jego gieniusz wyczerpany.
Lecz liczył jeszcze na jakiś niespodziany wypadek — więc kazał strzelać dzień i noc.
— Ducha w nich pognębię, do układów będą łatwiejsi — mówił.
Po kilku dniach strzelaniny tak zaciekłej, że świata zpoza dymu nie było widać, posłał znów Forgella do twierdzy.
— Król i pan mój, — rzekł, stanąwszy przed starostą jenerał — liczy na to, że szkody, jakie Zamość ponieść od naszych dział musiał, zmiękczą wyniosły waszej książęcej mości umysł i do układów go skłonią.
A na to pan Zamoyski:
— Owszem! tak!… szkody są… Czemu niema być! Zabiliście świnię w rynku, którą złam granatu w żywot ugodził. Strzelajcie jeszcze tydzień, a może zabijecie drugą…
Forgell poniósł tę odpowiedź królowi. Wieczorem odbyła się znów narada w kwaterze królewskiej i nazajutrz poczęli Szwedzi pakować namioty na wozy i ściągać działa z szańców… a w nocy ruszyło całe wojsko.
Zamość grzmiał za niemi ze wszystkich dział, a gdy już znikli z oczu, wyszły przez południową bramę dwie chorągwie, szemberkowa z laudańska — i poszły w trop.