raiły się jaskółkami, rozległ się świegot ptastwa przy wsiach, wrzaski po lasach i stawach, a wieczorami cała kraina brzmiała rzechotem i kumkaniem żab, pławiących się z rozkoszą w wodzie.
Zaczem przyszły dżdże wielkie, a jakoby ugrzane i padały dniem, padały nocą, bez przerwy.
Pola zmieniły się w jeziora, rzeki wezbrały, brody stały się nieprzebyte, nastąpiła „klejowatość i niesposobność dróg błotnistych”.
Wśród tych wód, błot i topieli wlokły się wciąż ku południowi zastępy szwedzkie.
Lecz jakże mało ów tłum, idący jakby na zatracenie, podobny był do owej świetnej armii, która swego czasu wkroczyła pod Wittembergiem do Wielkopolski. Głód powyciskał sine pieczęcie na twarzach starych wojowników; więc szli do mar, niż do ludzi podobniejsi, w zmartwieniu, trudzie, bezsenności, wiedząc, że na końcu drogi nie jadło ich czeka, ale głód, nie sen, lecz bitwa, a jeśli odpoczynek, to chyba odpoczynek śmierci.
Przybrane w żelazo kościotrupy jezdców, siedziały na kościotrupach koni. Piechurowie zaledwie nogi wlekli, zaledwie drżącemi rękoma mogli utrzymać dzidy i muszkiety. Dzień uchodził za dniem, oni ciągle szli naprzód. Wozy łamały się, armaty grzęzły w topieli; szli tak wolno, że czasem ledwie przez cały dzień milę ujść zdołali. Choroby rzuciły się na żołnierzy, jak kruki na trupa; jedni szczękali zębami z febry, drudzy kładli się poprostu z osłabienia na ziemi, woląc umierać, niż iść dalej.
Lecz szwedzki Aleksander ścigał wciąż polskiego Daryusza.
Jednocześnie zaś sam był ścigany. Jak za chorym