bawołem idą nocą szakale, czekając rychło z nóg się zwali, a on wie, że padnie i słyszy już wycia głodnego stada, tak za Szwedami szły „partye” szlacheckie i chłopskie, coraz bliżej następując, coraz zuchwalej napadając i szarpiąc.
Wreszcie nadciągnął najstraszniejszy ze wszystkich Czarniecki i szedł tuż. Tylne straże szwedzkie ile razy obejrzały się za siebie, widziały zawsze jezdców, czasem daleko na krańcu widnokręgu, czasem o staje, czasem o dwa strzały z muszkietu, czasem, gdy atakował, nad samym karkiem.
Nieprzyjaciel chciał bitwy. Z rozpaczą modlili się o nią Szwedzi do Pana Zastępów, lecz Czarniecki bitwy nie przyjmował; czekał pory, tymczasem wolał szarpać lub puszczać z ręki pojedyńcze partye, jakby sokoły na ptastwo wodne.
I tak szli jedni za drugimi. Bywały wszelako chwile, w których pan kasztelan kijowski mijał Szwedów, wysuwał się naprzód i przecinał im drogę, symulując, że staje do walnej rozprawy. Wówczas trąby grały radośnie z jednego końca szwedzkiego obozu w drugi i o cudzie! nowe siły, nowy duch zdawał się nagle ożywiać strudzone szeregi Skandynawów. Chorzy, zmoknięci, bezsilni, do łazarzów podobni, stawali nagle do bitwy z płonącem licem, z ogniem w źrenicach. Dzidy i muszkiety poruszały się z taką dokładnością, jakby żelazne władały niemi ręce, krzyki wojenne rozlegały się tak gromko, jakby z najzdrowszych wychodziły piersi i szli naprzód, by piersią o pierś uderzyć.
Więc pan Czarniecki uderzał raz i drugi, lecz gdy zagrzmiały armaty, cofał wojska na boki, zosta-