z kwarcianem wojskiem i Tatarami. Lecz rachuby karolowe zawiodły, Jan Kazimierz wolał bowiem czekać na skupienie się wojsk i nadejście Litwy pod Sapiehą. Zwłoka była mu najlepszym sprzymierzeńcem, bo on rósł z każdym dniem w siły, Karol zaś z każdym dniem stawał się słabszy.
— Nie wojsko to idzie, ani armia, ale kondukt pogrzebowy! — mówili starzy wojownicy w kazimierzowem otoczeniu.
Zdanie to dzieliło wielu oficerów szwedzkich.
Sam król powtarzał jeszcze, że do Lwowa idzie, lecz oszukiwał siebie i swoich. Nie do Lwowa mu było iść, lecz o własnym ratunku myśleć. Zresztą i to było niepewnem, czy Jan Kazimierz we Lwowie się znajduje, a w każdym razie mógł się cofnąć aż hen na Podole i wyprowadzić za sobą nieprzyjaciela w dalekie stepy, na których przyszłoby Szwedom zginąć bez ratunku.
Poszedł Duglas pod Przemyśl, spróbować, czyliby ta przynajmniej twierdza nie dała się zająć i wrócił nietylko z niczem, ale i poszarpany. Katastrofa zbliżała się zwolna, ale nieubłaganie. Wszystkie wieści, jakie przychodziły do szwedzkiego obozu, były tylko jej zapowiedzią. Codzień zaś nadchodziły nowe, coraz groźniejsze.
— Sapieha idzie, już jest w Tomaszowie! — powtarzano jednego dnia.
— Pan Lubomirski wali z Podgórza z wojskiem i góralami! — mówiono nazajutrz.
I znów potem:
— Król wiedzie kwartę i sto tysięcy ordy! Z Sapiehą się połączył!