ciw „Daryuszowi polskiemu”, rozbić jego wojska, a zdarzy się, to i samego w ręce dostać.
Dano więc Kannebergowi najprzedniejszych żołnierzy i najlepsze konie. Czyniono wybór tem staranniej, że pułkownik nie mógł ze sobą brać ani piechoty, ani armat, musiał więc mieć takich ludzi, którzyby mogli w otwartem polu z szablą w ręku stawić czoło polskiej jeździe.
Dnia 20 marca podjazd wyszedł. Gdy przechodzili przez most, mnóstwo oficerów i żołnierzy żegnało ich przy naczółku. „Bóg prowadź! Bóg daj wiktoryą! Bóg daj szczęśliwy powrót!” Oni zaś szli długim sznurem, bo przecie było ich tysiąc, a szli dwójkami, po świeżo wykończonym moście, którego jedno przęsło jeszcze nieukończone, było jako tako dla nich pokryte deskami, ażeby tylko przejść mogli.
Dobra nadzieja świeciła im w twarzach, bo byli wyjątkowo syci. Innym odjęto a ich nakarmiono i gorzałki nalano im do manierek. Więc też jadąc, pokrzykiwali wesoło i mówili do zgromadzonych przy naczółku żołnierzy:
— Czarnieckiego samego na powrozie wam sprowadzim!
Głupi! Nie wiedzieli, że szli, jak idą woły na rzeź do bydłobójni!
Wszystko składało się na ich zgubę. Zaledwie przeszli, zaraz saperowie szwedzcy rozebrali po nich czasowy pomost, by silniejsze dawać belkowanie, po któremby i armaty przechodzić mogły. Oni zaś skręcili, śpiewając sobie zcicha, ku Wielkim Oczom, hełmy ich zabłysły jeszcze w słońcu na skrętach raz i drugi, następnie poczęli się zanurzać w bór gęsty.