Ujechali pół mili — nic! Cisza wkoło, głębiny leśne zdawały się być zupełnie puste. Więc stanęli, by dać oddech koniom, poczem ruszyli zwolna dalej. Nakoniec dotarli do Wielkich Oczu, w których nie znaleźli żywego ducha.
Pustka ta zdziwiła Kanneberga.
— Widocznie spodziewano nas się tu, — rzekł do majora Swena — ale Czarniecki musi być gdzieindziej, skoro nie urządził nam zasadzki.
— Czy wasza dostojność nakaże odwrót? — zapytał Sweno.
— Pójdziem naprzód, choćby pod sam Lwów, do którego niezbyt daleko. Musim języka dostać i królowi o Janie Kazimierzu pewną wiadomość przywieść.
— A jeśli na siły przeważne trafim?
— Choćbyśmy też spotkali i kilka tysięcy tej hałastry, którą oni pospolitem ruszeniem zowią, przecie z takimi żołnierzami rozerwać się nie damy.
— Ale możem trafić i na regularne wojska. Nie mamy armat, a armaty przeciw nim grunt.
— Tedy w porę się cofniem i królowi o nieprzyjacielu doniesiem. Tych zaś, którzyby nam chcieli odwrót przeciąć, rozbijem.
— Nocy się boję! — odpowiedział Sweno.
— Zachowamy wszelkie ostrożności. Spiży dla ludzi i koni mamy na dwa dni, nie potrzebujem się śpieszyć.
Jakoż gdy znowu zagłębili się w bór za Wielkiemi Oczami, jechali nierównie ostrożniej. Pięćdziesiąt koni poszło najprzód. Ci jechali z gotowemi muszkietami w ręku, mając wsparte kolby na udach i oglądali się bacznie na wszystkie strony. Badali zarośla, haszcze,