częstokroć przystawali słuchając, czasem zjeżdżali z drogi w bok, by zbadać przybrzeżne głębie borowe, ni na drodze jednak, ni po bokach nie było nikogo.
Dopiero w godzinę później, minąwszy skręt dość nagły, dwóch rajtarów jadących w przodku, ujrzało na czterysta kroków przed sobą jezdca na koniu.
Dzień był pogodny i słońce świeciło jasno, więc owego jezdca widać było jak na dłoni. Sam był żołnierzyk niewielki, przybrany bardzo przystojnie i zcudzoziemska. Wydawał się dlatego zwłaszcza tak mały, że siedział na rosłym bułanym bachmacie, widocznie wielkiej krwi.
Jeździec jechał sobie zwolna, jakby nie widząc, że wojsko za nim wali. Powodzie wiosenne powyrywały w drodze głębokie rowy, w których szumiała mętna woda. Owóż jeździec zdzierał przed rowami rumaka, a ten przesadzał je ze sprężystością jelenia i znów szedł truchtem, rzucając łbem i parskając od czasu do czasu rzeźwo.
Dwaj rajtarzy wstrzymali konie i poczęli się oglądać za wachmistrzem. Ten przycłapał w tej chwili, popatrzył i rzekł:
— To jakiś ogar z polskiej psiarni.
— Krzyknę na niego? — rzekł rajtar.
— Nie krzykniesz. Może ich tu być więcej. Ruszaj do pułkownika!
Tymczasem nadjechała reszta przedniej straży i stanęli wszyscy; mały rycerz także zatrzymał konia i zwrócił go frontem do Szwedów, jakby im chciał drogę zagrodzić.
Przez jakiś czas oni patrzyli na niego, on na nich.