— Jest i drugi! Drugi! trzeci! czwarty! cała kupa! — poczęto nagle wołać w szwedzkich szeregach.
Jakoż z obu stron drogi poczęli się sypać jezdcy, zrazu pojedyńczo, potem po dwóch, po trzech. Wszyscy stawali obok owego, który pojawił się najpierwszy.
Lecz i druga straż szwedzka z Swenonem, a potem cały oddział z Kannebergiem, nadciągnęły do forpoczty. Kanneberg i Sweno wyjechali zaraz na czoło.
— Poznaję tych ludzi! — zawołał, ledwie spojrzawszy, Sweno — ta chorągiew pierwsza uderzała na grafa Waldemara pod Gołębiem, to Czarnieckiego ludzie. On sam musi tu być!
Słowa te wywarły wrażenie, w szeregach nastała cisza głęboka, jeno konie dzwoniły munsztukami.
— Wietrzę tu jakąś zasadzkę — mówił dalej Sweno. — Zamało ich, by nam stawiali czoło, ale po lasach muszą być ukryci drudzy.
Tu zwrócił się do Kanneberga.
— Wasza dostojność, wracajmy!
— Dobrze waść radzisz — odparł marszcząc brwi pułkownik. — Warto było wyjeżdżać, jeżeli na widok kilkudziesięciu obszarpańców wracać mamy! A czemuśmy na widok jednego nie wrócili? Naprzód!
Szwedzki szereg poruszył się w tej chwili z największą dokładnością, za nim drugi, trzeci, czwarty. Przestrzeń między dwoma oddziałami zaczęła się zmniejszać.
— Tuj! — skomenderował Kanneberg.
Muszkiety szwedzkie poruszyły się jak jeden, żelazne szyje wyciągnęły się ku polskim jezdcom.
Lecz pierwiej, nim zagrzmiały muszkiety, jezdcy polscy zawrócili konie i poczęli umykać bezładną kupą.